Codzienność

Codzienność

piątek, 27 grudnia 2013

Po świętach i tomik

No i już po świętach. Nawet na swój sposób, mnie to cieszy, bo normalność i codzienność lubię. Święta spędziłam spokojnie. Wszystko biegło swoim torem, leniwie i cicho. Na pasterce znowu nie byłam, a żałuję, gdyż mogłam zamówić taksówkę i do kościoła pojechać. Szkoda. Zawsze wprawdzie marzyłam sobie pojechać na pasterkę saniami, ale i taksówka dobra, gdy śnieżne święta już się w obecnych czasach nie zdarzają często. Muszę koniecznie pojechać w przyszłym roku. Nigdy jeszcze nie byłam, a to podobno inna msza niż wszystkie. Ma klimat i warto choć raz wziąć w niej udział. Pierwszy dzień świąt spędziłam oczywiście w domu na kanapie i w piżamie. Tak jak lubię. Obejrzałam po raz setny trylogię w telewizji. Przejadłam się i wyspałam. W drugi dzień świąt byliśmy u brata Krzyśka i nawet przyjemnie spędziłam czas. Na szczęście był tylko Darek i jego pani. Był więc spokój i względna cisza. Przyjęcie na prawie 20 osób z udziałem dzieci było u Darka dzień wcześniej, ale ja nie zgodziłam się wziąć w nim udziału.
Dzisiejszy dzień też jest spokojny i leniwy. Krzysiek był na zakupach, a ja leżę i odpoczywam. Nawet obiadu nie było i nie będzie, gdyż resztki po świętach zalegają jeszcze w lodówce. W przyszłe święta mam zamiar przygotować mniej jedzenia, a część sałatek, śledzi i ciast kupić. Trudno, smak gorszy, ale ja już energii do przygotowań nie mam i zaharowywać się przez kilka dni nie mam zamiaru. W tym roku prawie płakałam w czasie wieczerzy ze zmęczenia i już nigdy więcej nie chcę tego przeżywać. Przecież to nie o to chodzi...
A po południu przypomnę sobie wiersze z mojego tomiku, który właśnie przyniosła listonoszka...



niedziela, 22 grudnia 2013

Praca i opowiadanie...

Dzień szalony i pełen pracy tzn taki powinien być, a był spokojny i mimo to wszystkie zaplanowane prace zostały wykonane. Działaliśmy oboje z Krzyśkiem - ja pitrasiłam a on sprzątał w sypialni, a później wspólnie ubieraliśmy choinkę. Upieczony został sernik i pasztet. Zrobiłam 2 rodzaje śledzi i sałatkę śledziową. Mam jeszcze zmienić pościel i naszą i zwierząt. Jutro dalsza praca i w kuchni i sprzątanie pokoju dziennego oraz ubieranie  stroików, a właściwie ,,bukietów"z gałązek, które będą u mnie w tym roku zdobiły stoły oraz ubieranie szopki. Jutrzejsze gotowanie to pestka i przyjemność, gorsze sprzątanie, ale Krzysiek na szczęście łaskawie zgodził się pomóc. Dobrego mam męża, choć czasem jest bardzo trudny we współżyciu ostatnio...
A po południu w trakcie picia kawy napisałam opowiadanie...

Wigilia i Mruczek


Dziś Wigilia, uświadomiłam sobie natychmiast po przebudzeniu czyli siódmy dzień odkąd  po raz ostatni  widziałam Mruczka. Pamiętam ten dzień, jakby to było dziś. Przeanalizowałam dokładnie każdą minutę, każdy moment, wielokrotnie przesuwałam taśmę pamięci, w tą i z powrotem, obwiniając się przy tym i torturując w myślach. Pamiętam szalony pośpiech przy wnoszeniu toreb z zakupami i nie zamknięte przez Krzyśka drzwi gdy wyszedł jeszcze na chwilkę z domu by zamknąć furtkę. Pamiętam moją wściekłość na Krzyśka i głupie stwierdzenie,, Sam sobie go teraz szukaj skoro przez ciebie uciekł`. Pamiętam narastający niepokój, gdy poszedł szukać i długo nie wracał. I strach, gdy wrócił po godzinie, zmarznięty i obsypany śniegiem, ale bez kota. To wtedy dopiero wyszłam szukać i ja. Dopiero wtedy, a powinnam była wyjść wcześniej, znacznie wcześniej, bo Mruczek to mój pupil, mniebardziej kocha i do mnie ma większe zaufanie. Kocha? A może już powinnam pomyśleć, kochał?  Boże jaki on musiał być przerażony w pierwszym momencie. Domowy kot, kastrat, który nigdy nie był na dworze i nawet nie znał śniegu, a tu nagle zimno, wilgoć, przestrzeń, nieznana okolica i ciemności. Co musiał przeżywać? Gdybym tylko wyszła od razu wtedy i zawołała go, może by usłyszał i wrócił, bo po godzinie gdy wybiegłam z domu pewnie był już daleko. Za daleko, żeby mój głos do niego dotarł i za daleko by znaleźć drogę powrotną do domu. Od tego fatalnego dnia szukałam go wielokrotnie. Zaglądałam pod wszystkie okoliczne krzaki, do komórek, do piwnic, na strych. Odwiedziłam sąsiadów bliższych i dalszych. Wołałam, aż prawie ochrypłam i w dzień i w nocy. Powiadomiłam okoliczne schroniska i fundacje, bo może ktoś go znalazł i oddał. Wywiesiłam ogłoszenia w okolicy ze sporą nagrodą dla znalazcy. I nic. Nawet śladu po Mruczku nie ma jakby zapadł się pod ziemię, jakby nigdy nie istniał. Gdyby to było lato to miałby teoretycznie jeszcze jakąś szansę, ale teraz zimą, gdy jest mróz i śnieg, w dodatku bez jedzenia. On taki piecuch, po całych dniach wylegujący się albo na moich kolanach albo w koszyczku pod piecem. Taki kochany, wspaniały i tak do mnie przywiązany. Zawiodłam go i straciłam, pewnie na zawsze. Już nie zamruczy, nie poliże mnie po dłoni, nie wtuli kosmatego, pręgowanego pyszczka w moje ramie, nie połaskocze po nosie wąsami. Połykając łzy zabrałam się za przygotowywanie kolacji. Pracowałam mechanicznie, jak w transie przez cały dzień. Nie  potrafiłam się jednak cieszyć ani z nadchodzących świąt ani ze wspaniałych prezentów, które czekały na mnie pod choinką, bo cóż mi po książkach skoro straciłam przyjaciela, cudownego przyjaciela, który mi ufał i za którego byłam odpowiedzialna. Nawet szopkę, którą odziedziczyłam po dziadku ubrałam w tym roku jakoś tak obojętnie bez celebrowania chwili, beznamiętnie. Tuż przed kolacją Krzysiek wyszedł z psem i jak szybko wyszedł tak jeszcze szybciej wrócił: 
- Chodź prędko i zobacz jakiś kot kręci się koło domu, bo jest pełno śladów - powiedział 
- Kot? 
- Gdzie?- wybiegłam jak, stałam w kapciach i bez swetra, nie czekając na odpowiedź. 
Faktycznie, świeży śnieg był pełen kocich tropów. Najwięcej ich było na schodach, na ścieżce do ogrodu i wokół rozłożystego świerka. Schyliłam się szybko, podniosłam, obsypane śniegiem, gałęzie i spojrzałam w olbrzymie oczy maleńkiego, czarno- białego kotka. Wyciągnęłam rękę, a maleństwo ufnie przylgnęło do mojej dłoni, a po chwili zaczęło cichutko mruczeć. Przytuliłam trzęsące się z zimna, biedactwo do piersi i dopiero teraz dostrzegłam mysz leżącą pod krzakiem. A więc musi gdzieś być i mama. Rozejrzałam się wokoło i na ścieżce spostrzegłam biegnącego do mnie co sił Mruczka.  
Przygarnięty maluszek okazał się koteczką, cudowną, łagodną i spragnioną pieszczot. A Mruczek opiekuję się nią nadal, choć koteczka od dawna jest już dorosła. 


Miłej niedzieli i owocnej pracy życzę...

czwartek, 19 grudnia 2013

Dzień jak co dzień i opowiadanie...

Dzień jak większość, spokojny i nieco leniwy. Wstałam dzisiaj późno, zrobiłam co miałam zrobić i po południu napisałam opowiadanie z cyklu Wspomnienia...Wymaga jeszcze oczywiście wygładzenia i dopracowania ale, to że coś zdziałałam mnie cieszy, bo ostatnio okropnie się rozleniwiłam...Teraz zmykam do pracy czyli do pieczenia pasztetu z warzyw, a właściwie w większości z cukinii...


Śnieg z furią zaatakował mi  twarz, gdy tylko opuściłam ciepłe wnętrze autobusu. Wiatr schwycił w objęcia, potargał włosy i o mało nie wyrwał mi torby z rąk. Zachwiałam się i momentalnie zdrętwiałam z zimna. Miękki puch, wirując, pracowicie zasnuwał wszystko wokoło - nawet ciemna ściana lasu po drugiej stronie drogi prawie ukryła się za  kurtyną bieli. Pociąg miał opóźnienie i przez to i ja spóźniłam się ponad godzinę i nic dziwnego, że sąsiada rodziców - pana Staśka, który miał na mnie czekać w saniach już nie było. Z pewnością pomyślał, że z powodu kiepskiej pogody zrezygnowałam z podróży i w tej chwili  już wygrzewał się przy piecu. Tata oczywiście po mnie nie mógł wyjechać, gdyż zasypana droga stała się nieprzejezdna dla jego fiata, który miał już swoje lata i krztusił się i charczał na górskich wertepach nawet w czasie bardziej sprzyjającej aury, a dziś i zimowe opony i łańcuchy niewiele by pomogły. Do chaty, którą rodzice nabyli kilka lat temu i wyremontowali, miałam jeszcze około 7 kilometrów i dwa wyjścia albo przebyć je pieszo grzęznąć w śniegu prawie po kolana, albo wrócić ponad kilometr do miasteczka i poszukać transportu, co było z góry skazane na niepowodzenie, lub noclegu co też łatwe nie będzie, bo w końcu w Wigilie kwatery  pewnie będą zajęte. No i co pomyślą sobie rodzice, gdy nie przyjadę. Zamartwią się przecież na śmierć. Z tych ponurych rozważań wyrwał mnie odgłos dzwoneczka i parskanie konia. Sąsiad opatulony w kożuch, w grubych rękawicach i walonkach,  nadjeżdżał właśnie od strony mieściny w czymś co przypominało sanie, ale było z pewnością wykonane przez jakiegoś domorosłego cieślę. To coś miało deski zamiast płóz i dwie jakby niskie ławki bez oparć przycupnięte jedna za drugą na platformie z desek. I jak tu zaufać temu czemuś i czego się uchwycić w czasie jazdy. Na dodatek potężny kary koń, rżał i  niespokojnie wierzgał, zarzucając zadem, a ,,sanki` tańczyły po drodze jak oszalałe.
Wsiadaj - rzucił lakonicznie sąsiad, pociągając jednocześnie z butelczyny, pewnie na rozgrzewkę - nie ma czasu, bo do domu daleko, a zaraz zrobi się całkiem ciemno.
Dzień dobry - odpowiedziałam, starając się zyskać na czasie, wystraszona nie na żarty.
No już, już - odburknął pan Stasiek - nie marudź koń się niecierpliwi.
Rozejrzałam się wokoło, rzuciłam okiem na pustą drogę, czarne świerki, na tarczę księżyca, który raczył na moment ukazać się na niebie, w końcu spojrzałam na konia, który faktycznie niecierpliwie grzebał nogą w śniegu i wsiadłam z duszą na ramieniu. Ławka za plecami woźnicy była wymoszczona jakimś kożuchem, który okropnie cuchnął, ale była też i zaskakująco wygodna. Usiadłam na niej, chwyciłam mocno za jej brzeg i po ,,Z Bogiem` - wymamrotanym pod nosem przez pana Staśka, ruszyliśmy. Wypoczęty koń rwał rześko do przodu i wnet wiata przystanku i odległe światła miasteczka zostały daleko w tyle. Śnieg przestał sypać i podróż zapowiadała się nawet przyjemnie, co ze zdziwieniem musiałam przyznać w duchu. Zmrok zapadał niepostrzeżenia oblekając w szarość majestatyczne, rozłożyste świerki rosnące tuż przy drodze, wąska droga wiła się i ginęła w mroku. Księżyc wyjrzał zza chmur i oświetlił białe połacie okolicznych łąk i łagodne stoki wzgórz. Co jakiś czas naszym oczom ukazywały się światła mijanych domów, a ja prawie słyszałam kolędy śpiewane przez mieszkańców, wszak pierwsza gwiazdka zabłysła już jakiś czas temu. Jechaliśmy w milczeniu, pogrążeni każde z nas, we własnych myślach. Pan Stasiek, ponury jak zawsze nie kwapił się do rozmowy, a i zajęty był butelką, którą co jakiś czas z zapałem, przykładał do ust, nie przejmując się ani moją obecnością, ani poczynaniami konia. Podróż przebiegała spokojnie - drzewa, zabudowania, przydrożne kapliczki to pojawiały się, to ginęły w mroku, koń parskał, śnieg chrzęścił. Niby - sanie sprawdziły się doskonale, pokonywały drogę bez przeszkód, tak że cel podróży przybliżał się coraz bardziej. Pozostał nam jeszcze do przebycia ostatni około 2 kilometrowy odcinek drogi, dość trudnej, biegnącej zakosami pod górę wzdłuż potoku, wezbranego teraz i huczącego, gdy nagle z zarośli po prawej stronie drogi wychynął jakiś ciemny kształt przypominający dużego psa i przebiegł drogę tuż przed koniem. Koń zwolnił, wspiął się do góry, po czym szarpnął sankami i wyrwał do przodu szybko jakby go gonił stado demonów. Spojrzałam w bok na łąkę pod lasem i dostrzegłam kilka podobnych ciemnych kształtów skupionych wokół czegoś leżącego na ziemi i w tym momencie dotarł do mnie, jęk pana Stasia,,Jezu wilki`. Zdrętwiałam, a płodna wyobraźnia natychmiast zaczęła pracować, przypomniały mi się też  wszystkie przeczytane i zasłyszane wiadomości o wilkach, te bardziej mrożące krew w żyłach oczywiście. Nie tylko ja się bałam, bo i pan Stasiek smagał konia batem, oglądając się co chwilę do tyłu, a i koń biegł szybko jak na wyścigi. Na szczęście wilki zajęte zdobyczą/chyba/, nie zwróciły na nas większej uwagi, choć kto wie może jednak, skoro z tyłu dobiegało przeciągłe wycie. Nie miałam czasu na dalsze karmienie wyobraźni strachem, gdyż za moment moim oczom ukazał się domek rodziców i tata stojący w furtce. W sekundę później utonęłam w jego ramionach, a już po chwili grzałam się przy kominku, opatulona chustą mamy z filiżanką gorącej herbaty w dłoniach.
W kilka dni potem, już po świętach przeczytałam w lokalnej gazecie o wilkach podchodzących z powodu ostrej zimy pod domy i niepokojących gospodarzy.

wtorek, 17 grudnia 2013

Leniwy poranek, prezenty i świecowanie uszu...

Obudziło mnie słońce układające się miękko na poduszce, ale gdy wstałam poczułam chłód. W sypialni było tradycyjnie 12 stopni, a w pokoju dziennym 15, chociaż żar jeszcze tlił się w piecu. Szybciutko rozpaliłam w piecu kominkowym, zaparzyłam kawę z cynamonem, dałam futrom jeść i wskoczyłam z powrotem pod ciepłą jeszcze kołdrę. Wypiłam spokojnie kawę i dopiero wstałam. Wychodząc z sypialni natknęłam się na stado kotów wygrzewających się już w cieple rozchodzącym się od pieca. Zupełnie zatarasowały mi drogę.
Z pod pieca ruszyły się dopiero wtedy gdy zaczęłam jeść śniadanie- obstąpiły mnie jak zwykle licząc na kawałek kanapki. 
Dzisiejszy dzień łatwy dla mnie nie był z powodu wyjazdu do,, miasta" po prezenty. Z jednej strony to przyjemność związana z świadomością obdarowania najbliższych a z drugiej strony koszmar w postaci tłoku w sklepach, hałasu, przepychanek, pośpiechu i niesienia ciężarów, które odczuwa mój kręgosłup. Prezenty w tym roku kupiłam tradycyjne- kosmetyki czyli zestawy woda plus dezodorant dla panów oraz pachnidła kąpielowe dla pań. Dla mnie i Krzyśka będą dodatkowo książki. Przy okazji kupiłam sobie rewelacyjnie pachnącą sól do kąpieli, którą już dzisiaj wypróbuję oraz świece o zapachu wanilii i cynamonu, kadzidełka i kilka olejków w tym jeden z  moich ulubionych- jabłko z cynamonem... Popołudnie zapowiada się bardzo spokojnie przy pachnącej świecy, w spokoju i cieple w towarzystwie bliskich czyli mojego pana i zwierząt oraz książki- poradnika o pisaniu powieści. Wprawdzie do pisania powieści mnie nie ciągnie, ale sama książka jest dla mnie niezwykle interesująca i sporo z warsztatu pisarza zdradza. Myślę nawet o kupieniu 2 następnych poradników tematycznie zbliżonych, a nawet kusi mnie kurs dla pisarzy i może kiedyś się na niego zdecyduję kto wie...Mam zamiar odpocząć, zrelaksować się i naładować akumulatory, bo wieczorem mam gościa, czyli panią z szumem u uchu, na zabieg świecowania uszu. Zabieg ma być już drugi i z uchem jest już trochę lepiej z tym, że chyba jednak nie na tyle, żeby 3 zabiegi wystarczyły i będzie trzeba przeprowadzić 5. Zobaczymy...


czwartek, 12 grudnia 2013

Święta, pisanie i książki...

Święta coraz bliżej. U mnie przygotowania na półmetku- porządki prawie zrobione, część zakupów już w domu, ozdoby  ściągnięte ze strychu, przejrzane i przygotowane. Nic nowego w tym roku nie kupiłam i nie kupię, bo wszystko jest i nie widzę potrzeby kupowania ani nowych ozdób ani choinki. Jestem, podobnie jak mój mąż, tradycjonalistką i do tego sentymentalną. Wszystkie ozdoby choinkowe mamy stare, niektóre pamiętają jeszcze czasy naszego dzieciństwa i nie mamy ochoty ich zmieniać skoro są dobre i niezniszczone. Planowałam wprawdzie zrobić wieńce z gałązek z sosny z dodatkiem szyszek i orzechów, ale, że nie znalazłam czasu na wyjazd do marketu budowlanego po pistolet na klej, to wianków nie będzie. Nie zrobiłam też śnieżynek szydełkiem, bo nie udało mi się kupić białej włóczki. Nie ma to nie ma trudno. Święta i tak przyjdą i będą mnie cieszyć jak zawsze, jak każdego roku. Nie wiem też czy w tym roku uda mi się kupić żywą choinkę w doniczce, ale pewnie nie, ponieważ nie będzie czym jej przywieźć, a taksówki w tym celu brać nie mam zamiaru. Będzie to dobrze, nie będzie to trudno, święta przy sztucznej też przecież mogą być, choć w zasadzie jestem przyzwyczajona do świąt przy pachnącym, wysokim pod sam sufit drzewku. Takie zawsze u mnie w domu było i takie najbardziej lubię. W tym roku, jak w poprzednim, planuję święta skromne tzn tylko siedem potraw na Wigilię i nie za dużo jedzenia na święta. Nie ma sensu szykowanie zbyt dużo jedzenia, bo nie ma kto później tego wszystkiego zjeść, a niszczenie żywności nie powinno mieć miejsca. Gości się nie spodziewam i sama nigdzie się nie wybieram. Będę siedziała w piżamie przez całe dwa dni, poleniuchuję, poczytam trochę, pośpię, odpocznę. Krzysiek albo będzie siedział ze mną albo pojedzie do brata, bo on bardziej towarzyski jest i gwarną imprezę rodzinną zniesie w przeciwieństwie do mnie...

Jadłospis na Wigilię będzie taki jak w zeszłym roku czyli takie potrawy jak przygotowywała moja babcia, a na święta przygotuje:

pasztet
schab pieczony
sałatka z fasoli
sałatka śledziowa
śledzie w śmietanie
śledzie z grzybami
śledzie w carry
sernik
piernik
makowiec

Obiadów w święta gotować nie będę ponieważ będziemy jeść to co w Wigilię. Tak u mnie w domu było zawsze i tak będzie w tym roku. Alkoholu nie mam zamiaru kupować i jak nabierzemy ochoty skosztujemy naleweczki...

Ostatnio sporo piszę i to nie tylko wiersze ale i książkę prozą. Przepisuje też tomiki wierszy i zaczęłam przepisywać książkę z haiku. Piszę też książkę z przysłowiami i aforyzmami. Trochę tego jest, a dwie pozycje są w trakcie wydawania. Pisanie mi idzie dobrze gorzej, ze sprzedażą. Poezja np. w ogóle sprzedaje się w ostatnich czasach raczej kiepsko, a już poezja autorów mało znanych, wręcz fatalnie. Chyba czas zacząć pisać pozycje na, które jest popyt np. poradniki. Czas też pomyśleć o ebookach, bo to podobno jest przyszłość. Niektórzy nawet prorokują, że za kilka, kilkanaście lat większość książek będzie wydawana w formie ebooków, a księgarnie tradycyjne i biblioteki wręcz będą zamykane. Szkoda by było...Nic przecież nie zastąpi tradycyjnej, papierowej książki, zapachu, szelestu kartek czy ponadczasowego piękna szeregu grzbietów książek w domowej bibliotece...

A na koniec zdjęcia moich futer Józka na stole i Malutkiej Czarnej w jej ulubionym pudełku...





Dobrej nocy...Zmykam na medytację tym razem z Archaniołem Michałem...

sobota, 7 grudnia 2013

Wiatr, piec ,Reiki i codzienność...



Od dwóch dni wieje i to solidnie. Tuja i jałowiec pod oknem, przezornie przez Krzyśka przycięte, kładą się i trzeszczą, w kominie dmucha i huczy, a stertę gałęzi zgromadzoną przy domu, wiatr rozniósł po całym podwórku.  W czwartek były też problemy ze światłem, które najpierw mrugało, a później zgasło na kilka godzin. Musieliśmy w ogromnym pośpiechu wygasić pieco-kuchnię, bo mam pompę elektryczną i nie mam możliwości palenia w piecu gdy nie ma światła. Trzeba by instalację przerobić i kilka rurek puścić górą/grawitacja/ale tak mi jakoś te przeróbki schodzą, z roku na rok sobie obiecuję, że w tym roku już na pewno zrobię i nie robię. Przy okazji myślę założyć dodatkowy grzejnik do ganku, bo Pikuś marznie no i podciągnąć centralne do łazienki, gdyż obecnie nie jest wcale ogrzewana. Ciemności w domu tzn. świece i palący się ogień w piecu kominkowym stworzyły w domu cudowny nastrój. Tak spokojna i wyciszona dawno nie byłam i tak sobie myślę, że podobne seanse  będę serwować sobie częściej, co łatwe nie będzie z powodu Krzyśka, który, w przeciwieństwie do mnie, za ciszą nie przepada i telewizor włącza czy trzeba czy nie tylko po to, żeby coś grało. Gnębi mnie jednak tylko do czasu czyli do lipca przyszłego roku kiedy to skończy się wreszcie umowa na płatną telewizję i kiedy to przejdziemy z powrotem na telewizję naziemną. Nie będzie co oglądać to i będzie w domu spokój. Wytrzymam...
Zabiegi Reiki dla koteczek z Niemiec prawie skończyłam. Koteczki czują się lepiej tzn. jedna zaczęła jeść więcej, tyje i zrobiła się bardziej ruchliwa, a miała uporczywą biegunkę z którą leki sobie nie radziły, druga natomiast przestała mieć ataki szału i już nie kąsa sobie łapek. Jest dobrze i znajoma bardzo się cieszy. Pomyślała też o moich kotach i przysłała mi dwa spanka, które uszyła specjalnie dla nich. Legowiska są wspaniałe, mięciutkie i z miejsca zyskały uznanie moich futer. Moje koty zyskały też kilka zabawek z którymi szaleją przez pół dnia.




Ostatnio trafia mi się sporo takich wymian co mnie bardzo cieszy. Tydzień temu np. skończyłam serię zabiegów na problemy typu nerwowego w czasie klimakterium i dostałam sporo wyrobów typu kiszka, boczek, kiełbasa i schab. Wyroby są świeżutkie, pachnące i bardzo smaczne nie to co te kupione w sklepie, które strach jeść, bo nie wiadomo co w nich jest...Kiedyś znowu robiłam zabiegi dla dziecka i dostałam w zamian domowe przetwory- dżemy, ogórki i sałatki i słoiczek miodu...
Dzisiejszy dzień a właściwie popołudnie planuję spędzić spokojnie na czytaniu i medytacjach. Może też napiszę jakiś wiersz i posłucham muzyki np.relaksacyjnej. Powinnam w zasadzie sprawdzić tomik, który mi wydawnictwo przysłało do akceptacji ale skończę to robić jutro. Mam czas a jutro też jest dzień. Tomik zapowiada się fajnie...

Miłego dnia...



poniedziałek, 2 grudnia 2013

Adwent, Reiki i sprzątanie...



Od niedzieli już  trwa Adwent. Dla mnie to czas wyciszenia i wzmożonej pracy nad sobą. Zawsze w tym okresie serwuję sobie częściej Reiki z intencją przepracowania swoich problemów jak również długów karmicznych kładących się cieniem na obecne życie. W tym roku przesyłam energię w przeszłość, na moment odejścia moich bliskich, także zwierząt, żeby ta szczególna chwila była spokojna i pełna miłości. To bardzo ważne by dusze zaznały spokoju by nie cierpiały. Wysyłam też energię na moment odejścia bliskich jeszcze towarzyszących mi na tym świecie, nie tylko ludzi ale i zwierząt z intencją miłości, spokoju i pełnego zaufania przewodnikom, którzy pomagają w tym momencie...
Od kilku dni jestem jakaś taka nieswoja, senna i nie mam ochoty do żadnej pracy typu fizycznego a już do sprzątania w szczególności.  Dziś miałam posprzątać 3 półki a posprzątałam zaledwie 1, a i to z wielkim trudem. Na dodatek Krzysiek ma urlop i jeszcze mnie do lenistwa zachęca, jak to on. Wcale mnie to nie cieszy bo planowałam, że w trakcie urlopu sporo pracy wykonamy, a tu nic z tego. Mieliśmy trochę jeszcze popracować na dworze- zasilić drzewa i zabezpieczyć je słomą na zimę, a i pracy w domu czeka sporo np. sprzątanie w sieni, porządki w szafie, bo jeszcze letnie ciuchy panoszą się na półkach, gdy ciepła odzież w workach sobie leży, a i sprzątanie na strychu czeka. Praca w lesie a my czas trwonimy- Krzysiek na spanie i czytanie, a ja na spanie i przepisywanie książki, która ma być wydana dopiero wiosną. I gdzie tu sens, a święta coraz bliżej...
Robótkowo też mniej działam ostatnio choć chodzi już za mną ozdobienie skrzyneczki do przechowywania wszystkich drobiazgów potrzebnych do decoupage. Na razie jestem na etapie gromadzenia wszystkiego- skrzyneczkę i serwetki już mam. Poluję natomiast pigment w sklepie budowlanym. Wymarzyłam sobie zieleń w odcieniu żółtym i nic takiego znaleźć nie mogę, chyba trzeba będzie zamówić albo zdecydować się na kolor brzoskwiniowy, który też mi się nawet podoba...
Dziś Krzysiek był na zakupach i kupił już trochę żywności na święta w tym kapustę i grzyby na pierogi, które trzeba będzie zrobić już  jutro. A tak mi się nie chce...