Dzień jak większość, spokojny i nieco leniwy. Wstałam dzisiaj późno, zrobiłam co miałam zrobić i po południu napisałam opowiadanie z cyklu Wspomnienia...Wymaga jeszcze oczywiście wygładzenia i dopracowania ale, to że coś zdziałałam mnie cieszy, bo ostatnio okropnie się rozleniwiłam...Teraz zmykam do pracy czyli do pieczenia pasztetu z warzyw, a właściwie w większości z cukinii...
Śnieg z furią zaatakował mi twarz, gdy tylko opuściłam ciepłe wnętrze autobusu. Wiatr schwycił w objęcia, potargał włosy i o mało nie wyrwał mi torby z rąk. Zachwiałam się i momentalnie zdrętwiałam z zimna. Miękki puch, wirując, pracowicie zasnuwał wszystko wokoło - nawet ciemna ściana lasu po drugiej stronie drogi prawie ukryła się za kurtyną bieli. Pociąg miał opóźnienie i przez to i ja spóźniłam się ponad godzinę i nic dziwnego, że sąsiada rodziców - pana Staśka, który miał na mnie czekać w saniach już nie było. Z pewnością pomyślał, że z powodu kiepskiej pogody zrezygnowałam z podróży i w tej chwili już wygrzewał się przy piecu. Tata oczywiście po mnie nie mógł wyjechać, gdyż zasypana droga stała się nieprzejezdna dla jego fiata, który miał już swoje lata i krztusił się i charczał na górskich wertepach nawet w czasie bardziej sprzyjającej aury, a dziś i zimowe opony i łańcuchy niewiele by pomogły. Do chaty, którą rodzice nabyli kilka lat temu i wyremontowali, miałam jeszcze około 7 kilometrów i dwa wyjścia albo przebyć je pieszo grzęznąć w śniegu prawie po kolana, albo wrócić ponad kilometr do miasteczka i poszukać transportu, co było z góry skazane na niepowodzenie, lub noclegu co też łatwe nie będzie, bo w końcu w Wigilie kwatery pewnie będą zajęte. No i co pomyślą sobie rodzice, gdy nie przyjadę. Zamartwią się przecież na śmierć. Z tych ponurych rozważań wyrwał mnie odgłos dzwoneczka i parskanie konia. Sąsiad opatulony w kożuch, w grubych rękawicach i walonkach, nadjeżdżał właśnie od strony mieściny w czymś co przypominało sanie, ale było z pewnością wykonane przez jakiegoś domorosłego cieślę. To coś miało deski zamiast płóz i dwie jakby niskie ławki bez oparć przycupnięte jedna za drugą na platformie z desek. I jak tu zaufać temu czemuś i czego się uchwycić w czasie jazdy. Na dodatek potężny kary koń, rżał i niespokojnie wierzgał, zarzucając zadem, a ,,sanki` tańczyły po drodze jak oszalałe.
Wsiadaj - rzucił lakonicznie sąsiad, pociągając jednocześnie z butelczyny, pewnie na rozgrzewkę - nie ma czasu, bo do domu daleko, a zaraz zrobi się całkiem ciemno.
Dzień dobry - odpowiedziałam, starając się zyskać na czasie, wystraszona nie na żarty.
No już, już - odburknął pan Stasiek - nie marudź koń się niecierpliwi.
Rozejrzałam się wokoło, rzuciłam okiem na pustą drogę, czarne świerki, na tarczę księżyca, który raczył na moment ukazać się na niebie, w końcu spojrzałam na konia, który faktycznie niecierpliwie grzebał nogą w śniegu i wsiadłam z duszą na ramieniu. Ławka za plecami woźnicy była wymoszczona jakimś kożuchem, który okropnie cuchnął, ale była też i zaskakująco wygodna. Usiadłam na niej, chwyciłam mocno za jej brzeg i po ,,Z Bogiem` - wymamrotanym pod nosem przez pana Staśka, ruszyliśmy. Wypoczęty koń rwał rześko do przodu i wnet wiata przystanku i odległe światła miasteczka zostały daleko w tyle. Śnieg przestał sypać i podróż zapowiadała się nawet przyjemnie, co ze zdziwieniem musiałam przyznać w duchu. Zmrok zapadał niepostrzeżenia oblekając w szarość majestatyczne, rozłożyste świerki rosnące tuż przy drodze, wąska droga wiła się i ginęła w mroku. Księżyc wyjrzał zza chmur i oświetlił białe połacie okolicznych łąk i łagodne stoki wzgórz. Co jakiś czas naszym oczom ukazywały się światła mijanych domów, a ja prawie słyszałam kolędy śpiewane przez mieszkańców, wszak pierwsza gwiazdka zabłysła już jakiś czas temu. Jechaliśmy w milczeniu, pogrążeni każde z nas, we własnych myślach. Pan Stasiek, ponury jak zawsze nie kwapił się do rozmowy, a i zajęty był butelką, którą co jakiś czas z zapałem, przykładał do ust, nie przejmując się ani moją obecnością, ani poczynaniami konia. Podróż przebiegała spokojnie - drzewa, zabudowania, przydrożne kapliczki to pojawiały się, to ginęły w mroku, koń parskał, śnieg chrzęścił. Niby - sanie sprawdziły się doskonale, pokonywały drogę bez przeszkód, tak że cel podróży przybliżał się coraz bardziej. Pozostał nam jeszcze do przebycia ostatni około 2 kilometrowy odcinek drogi, dość trudnej, biegnącej zakosami pod górę wzdłuż potoku, wezbranego teraz i huczącego, gdy nagle z zarośli po prawej stronie drogi wychynął jakiś ciemny kształt przypominający dużego psa i przebiegł drogę tuż przed koniem. Koń zwolnił, wspiął się do góry, po czym szarpnął sankami i wyrwał do przodu szybko jakby go gonił stado demonów. Spojrzałam w bok na łąkę pod lasem i dostrzegłam kilka podobnych ciemnych kształtów skupionych wokół czegoś leżącego na ziemi i w tym momencie dotarł do mnie, jęk pana Stasia,,Jezu wilki`. Zdrętwiałam, a płodna wyobraźnia natychmiast zaczęła pracować, przypomniały mi się też wszystkie przeczytane i zasłyszane wiadomości o wilkach, te bardziej mrożące krew w żyłach oczywiście. Nie tylko ja się bałam, bo i pan Stasiek smagał konia batem, oglądając się co chwilę do tyłu, a i koń biegł szybko jak na wyścigi. Na szczęście wilki zajęte zdobyczą/chyba/, nie zwróciły na nas większej uwagi, choć kto wie może jednak, skoro z tyłu dobiegało przeciągłe wycie. Nie miałam czasu na dalsze karmienie wyobraźni strachem, gdyż za moment moim oczom ukazał się domek rodziców i tata stojący w furtce. W sekundę później utonęłam w jego ramionach, a już po chwili grzałam się przy kominku, opatulona chustą mamy z filiżanką gorącej herbaty w dłoniach.
W kilka dni potem, już po świętach przeczytałam w lokalnej gazecie o wilkach podchodzących z powodu ostrej zimy pod domy i niepokojących gospodarzy.
To sie zdarzylo naprawde? Oj, to farta mieliscie ! Jesli moge zrobic malutka uwage dotyzaca opowiadania, to tylko jedno miejsce "zazgrzytalo mi" podczas lektury. Po zwrocie "za kilka dni" uzywa sie czasu przyszlego, wiec mi tu "zgrzytnelo". Moze : "w kilka dni potem", albo "kilka dni pozniej" bylyby lepsze?
OdpowiedzUsuńA tak w ogole to przez chwile poczulam prawie, ze tam z toba siedze na tych niby-saniach :))
Pozdrawiam serdecznie
Nika
Poprawiłam...
UsuńAby każda przygoda dobrze się kończyła:): Abyśmy zawsze mieli co wspominać!!!
OdpowiedzUsuńŚwiąt pełnych miłości życzę:)
Dobrze by było...
UsuńPięknie opisałaś tę historię :)
OdpowiedzUsuńOd samego początku opowiadania czekałam na jakieś niesamowite wydarzenie i się doczekałam ;)
Cieszę się, że Ci się podoba, tym bardziej, że już dawno nie pisałam opowiadań...
UsuńMam znajomą, która w jednej osobie jest czarownicą ( wiedźmą) i literatką. Niesamowita jesteś. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńOj tam zaraz niesamowita...A swoja drogą i za zdolności magiczne i za twórczość odpowiada przecież ta sama półkula mózgu...
UsuńKtóra? Ja tylko mam ogromną intuicję, nic więcej. Nawet zmarli do mnie nie przychodzą.
OdpowiedzUsuńPrawa...A jeśli masz intuicję to już bardzo dużo...Trochę ćwiczeń, medytacji i wprawy i wiary, a może nawiążesz kontakt z bliskimi po drugiej stronie...
UsuńMacham drutami, więc synchronizuję obie na raz. Najlepsze zaś pomysły miewam na spacerach z psem.
OdpowiedzUsuńI tak bywa bo kontakt z naturą bardzo dobrze wpływa...
Usuń